Wyjazd do Nepalu był planowany już od kilku lat. Odkąd wróciłem w 2017 roku z rowerowej eskapady po tym pięknym kraju wiedziałem, że powrót jest tylko kwestią czasu. Zakochałem się w tym miejscu. Tym razem marzyłem o wędrówce po najwyższych górach świata. O tym, aby delektować się górami długo i spokojnie, każdego dnia. Pierwotnie myślałem o szlaku pod 8-tysięcznikiem Manaslu – który podobno jest bardzo urokliwy – jednak finalnie padło na najpopularniejszy szlak w Nepalu, czyli trasę pod Mount Everest. Najwyższa góra ziemi przywołała nas do siebie. Nie wędrowałem samotnie. 3-osobowa, sprawdzona ekipa pozwoliła na optymalną wędrówkę, logistykę oraz gwarantowała bezpieczeństwo i dobre towarzystwo. Droga pod bazę główną Everestu miała być spełnieniem marzeń. Zawsze chciałem na własne oczy zobaczyć „Dach Świata”, Everest i piękną górę Ama Dablam. Sprawdzić się po raz kolejny na wyższych wysokościach. Cały wyjazd trwał 21 dni z czego 14 dni spędziliśmy na szlaku i właśnie te dni spędzone w górach opisuję poniżej.
Dzień 1
Katmandu (1400mnpm) – Manthali (474m n.p.m.) – Lukla (2860m n.p.m.) – Phakding (2610m n.p.m.)
Godzina 2:00 w nocy. Czekałem na tą chwilę od dawna, a teraz zaczyna się to urzeczywistniać. Poprzedzające godziny nie pozwoliły porządnie zmrużyć oczu. Podstawiono auto, które zabiera nas spod hotelu Green Horizon – tak jak wcześniej umawialiśmy się z agencją. Dwa dni wcześniej mój nepalski przyjaciel Ozyt zaprowadził mnie w zaufane miejsce, aby załatwić nam nocny transport na oddalone o 130km lotnisko …. skąd 19 października lecimy do Lukli.
Ekwipunek
Samolot do Lukli mieliśmy planowany na ranek, na godzinę 8:15. Na dojazd potrzebowaliśmy aż 4-5 godzin, ponieważ jakość dróg w Nepalu jest tragiczna. Nawet krótki odcinek drogi zajmuje sporo czasu – dużo więcej niż jesteśmy przyzwyczajeni. W czasie jazdy nie mogłem spać, chyba emocje dawały znać o sobie. Radość z bycia częścią nadchodzącej przygody górowała nad potrzebą spania. Jazdę umilałem kierowcy muzyką z telefonu podpiętego kablem do głośników. Nepalska muzyka – jaką przygotowałem sobie już wcześniej – wprawiła kierowcę w wielkie zadowolenie. Nie obyło się bez jego śpiewania co podkręciło klimat podróży. Droga przebiegła sprawnie stąd już kilka minut po godzinie 6:00 dotarliśmy do Manthali – prosto pod lotnisko.
Postój w drodze do Manthali / nasz kierowca
Lotnisko w Manthali
Od razu naszą uwagę przykuły niewielkie samoloty latające z turystami na początek górskiej trasy prowadzącej do Everest Base Camp. Z uwagi na złą pogodę – mgła oraz chmury – pierwsze poranne loty zostały przesunięte o ponad 2 godziny przesuwając nasz lot z 8:15 na godzinę prawie 11:00. Często w tym miejscu są opóźnienia sięgające od kilku godzin nawet do kilku dni. Nie jest to miejsce komercyjne, nie ma tu hoteli, a bywało i tak, że turyści koczowali przed lotniskiem przez 2-3 dni oczekując na dogodne warunki pogodowe. Powiem szczerze, że jedyne co mnie wcześniej niepokoiło to właśnie fakt, że ten lot może nam pokrzyżować plany czasowe jeśli trafimy na niesprzyjającą pogodę. W tym całym pechu mieliśmy jednak dużo szczęścia, bo jako ostatni dostaliśmy pozwolenie na odprawę bagażu. Pierwszy raz leciałem tak małym samolotem. Przeżycie niesamowite obarczone lekkim lękiem, ale fundujące niezapomniane wspomnienia. Widok Himalajów z lotu ptaka utkwi w pamięci na długo, a zrobione zdjęcia utrwalą to na zawsze. Lądowanie w Lukli położonej na wysokości 2860m n.p.m. przysparza emocji i odrobimy adrenaliny ponieważ pas startowy usytuowany jest na skraju skarpy, a jego długość ma zaledwie 460 metrów. Sama obecność na tym lotnisku i uczestniczenie było spełnieniem marzeń. Po odebraniu bagażu i opłaceniu pozwolenia poruszania się po tym rejonie (2000 rupii / 67zł), ruszamy pomału w trasę.
Lotnisko w Lukli
Początek szlaku
Szlak jest prosty, szeroki prowadzący naprzemiennie w górę i w dół, cały czas oscylujący na podobnej wysokości, choć mam wrażenie że trochę tracimy na wysokości. Droga nie przysparza wielu trudności, przynajmniej na odcinku Lukla – Phakding jaki tego dnia pokonaliśmy. Pierwszy trekkingowy dzień nie był długi, ale był dobrym przetarciem przed następnymi dniami. Znikoma ilość snu tej nocy, 4-godzinna trasa na lotnisko oraz długie czekanie na lot odebrały energię do szybszej wędrówki i pokonania dłuższego dystansu. Po godzinie 16:30 siedzimy już w salonie naszej lodży (hostelu) i odpoczywamy jedząc tu naprawdę dobre jedzenie. Jest to jedyne pomieszczenie gdzie po napaleniu w piecyku przez gospodarzy można posiedzieć w cieple z szklanką gorącej, pysznej herbaty w dłoniach.
Pierwszy dzień górskiej przygody za nami. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tu jestem.
Everest Base Camp trekking
Dzień 2
Phakding (2610m n.p.m.) – Namche Bazar (3440m n.p.m.)
Zaczynamy w Phakding około 8:30. Noc była dobra, ale dość zimna. Nie przypuszczałem, że już na samym początku chłód będzie tak dotkliwy, szczególnie w nocy. Zmęczony po poprzednim dniu i nieprzespanej wcześniejszej nocy, śpię jak dziecko ponad 9h. Pierwsze emocje już za mną – teraz pora zacząć inną codzienność. Codzienność opartą na górskiej rutynie. Po śniadaniu, na którym posililiśmy się owsianką, ruszamy na dość trudny odcinek do Namche Bazar. Idzie się dobrze. Przez połowę drogi trasa na przemian wspina się, a potem mocno opada. Zejścia dają trochę wytchnienia. Podejścia są natomiast dość wymagające i strome. Nogi szybko się męczą i mimo wielu podejść po połowie trasy nie zyskaliśmy wiele na wysokości. Zyskaliśmy ledwie 200 metrów.
Phakding – Namche Bazar
Phakding – Namche Bazar
W Monjo (2835m n.p.m.) czekają na mnie towarzysze zamawiając już jakieś jedzenie. Całą trasę idę spokojnie, nie szarpię. Niestety od dobrych dwóch miesięcy borykam się z permanentnym bólem kolan i cały czas nie mogę sobie z tym poradzić. Podchodzę więc do wędrówki ostrożnie, odciążając stawy przy każdym kroku. Nie ukrywam, że mocno pomagają w tym kijki trekkingowe. Na posiłek wybieram chleb tybetański z omletem, co okazało się fajnym odkryciem. Smakowało naprawdę dobrze i nasyciło mnie aż do wieczora. To co cieszy mnie zawsze w podróży to doświadczanie nowego jedzenia. Uwielbiam próbować i często łapię się na tym, że jem za dużo wracając do domu o 2-3 kilogramy cięższy. Za Monjo droga przez chwilę idzie podobnie i niebawem dochodzimy do wejścia do Sagarmatha National Park, o czym informuje nas pięknie zdobiona murowana brama. W tym miejscu należy opłacić wstęp 3000 rupii (100zł) oraz odmeldować się policji, że mijamy kolejny fragment szlaku. Co jakiś czas mijamy bowiem tak zwane „check pointy” gdzie zgłaszamy swoją obecność. Ma to służyć głównie względom bezpieczeństwa i kontrolowania ruchu turystycznego.
Posiłek na trasie w Monjo
Wejście do Sagarmatha National Park
Niedaleko za tym miejscem docieramy do szerokiego wypłaszczenia gdzie widać już w oddali przewieszony most Edmunda Hillarego, a w zasadzie dwa mosty. Niżej jest stary już nieużywany, a wyżej nowy którym prowadzi obecny szlak. Od wypłaszczenia zaczyna się długie wymagające podejście do Namche. Względem Monjo Namche Bazar leży bowiem 600 metrów wyżej. Trudno mi się szło, naprawdę trudno. Z każdą minutą moje tempo słabło, a ilość przerw na złapanie oddechu rosła. Wiedziałem, że będzie trudno i już drugiego dnia trasa pokazała, że swoje trzeba będzie na szlaku wypocić.
Most Edmunda Hillarego / stary i nowy
Podejście pod Namche Bazar
Finalnie około godziny 15:00 dotarłem do upragnionego tego dnia Namche Bazar – jakieś 50 minut po Rafale, a 20 minut po Małgorzacie. To był wyczerpujący dzień, ale też dzień wlewający w moje serce wiele radości i przekonania, że będzie dobrze i jeszcze wspanialej. Dzisiejsze widoki były niesamowite! Pokryte dżunglą góry przypominały, że jesteśmy jeszcze stosunkowo nisko ponieważ wyżej tak zielono już nie będzie. Wokół mijamy magiczne krajobrazy będące wspaniałym wstępem do kolejnych dni pełnych wrażeń. Kolejny dzień nie dochodzi do mnie fakt, że tu jestem i mogę poczuć Himalaje pełną piersią niespiesznie pokonując kolejne odcinki drogi przybliżającej nas do Everestu.
Namche Bazar wieczorem
Dzień 3
Namche Bazar (3440m n.p.m.) – Khunde (3840m n.p.m.) – Hillary Memorial Viewpoint (4030m n.p.m.) – Namche Bazar (3440m n.p.m.)
Dziś robimy wyjście aklimatyzacyjne. Z 3400m n.p.m. będziemy podchodzić na punkt widokowy Hillary Memorial Viewpoint położony na wysokości 4030m n.p.m.. Celowo w Namche śpimy 2 noce, aby dopasować organizmy do obecnej wysokości i przygotować się na wysokość 4000m n.p.m., na której będziemy spać w dniu jutrzejszym. Pobyt w Namche Bazar jest dla mnie czymś wyjątkowym. Chyba najsłynniejsza miejscowość tego regionu – pokazywana w zasadzie w każdym filmie o najwyższej górze świata – jest bramą do Everestu i najbardziej rozwiniętą osadą w okolicy. Marzyłem o tym, by któregoś dnia spacerować po Namche Bazar i dziś marzenie zrealizowałem.
Poranek w Namche Bazar
Poranek w Namche Bazar
Wstajemy ok. 7:00, jemy śniadanie i o 8:30 wychodzimy. Najpierw trochę mylimy drogę i dochodzimy na lądowisko helikopterów oddalone o 10-15 minut od noclegu. Ta mała pomyłka była jednak – według mnie – fajnym bonusem ponieważ miasto z tego miejsca prezentuje się wspaniale ukazując nie tylko kształt Namche podobny do kształtu amfiteatru, ale również odsłaniając szersze otoczenie, niezwykle piękne. Następnie obieramy właściwy szlak i na początek dostajemy strome podejście kamiennymi schodami. Szybko zyskujemy wysokość, dzięki czemu ukazują się coraz lepsze widoki gór otaczających Namche Bazar. Dobrze mi się idzie. Powoli krok po kroku podchodzę i nie mogę się nadziwić jak tu jest urokliwie. Kiedy po prawej stronie dostrzegam majaczący w oddali charakterystyczny górski szczyt Ama Dablam (6812m n.p.m.) nie wychodzę z zachwytu. Robię mnóstwo zdjęć bo góra ukazuje się co rusz w innym otoczeniu. Nie wiem dlaczego, ale zawsze ciekawiła mnie ta góra i kiedy ujrzałem ją tego dnia to po raz pierwszy na tej wyprawie poczułem wdzięczność za to, że jest mi dane to wszystko widzieć. Poczułem szczęście, wdzięczność i ogromne zadowolenie.
W oddali Ama Dablam
Ama Dablam
Tutaj szlak pnie się do góry, ale nie jest już tak wymagający. Po 2 godzinach spokojnej wędrówki docieramy do położonej na rozległym płaskowyżu malowniczej, niezwykle cichej wioski Khunde (3840m n.p.m.). Naprawdę pięknie położona wioska i do tego bardzo spójna architektonicznie – dosłownie wszystkie budynki jednakowe, elewacje szare, dachy zielone. Wszystko pasuje do otaczającej przyrody, która jest tutaj najważniejsza. Lewą stroną mijamy Khunde i zaczynamy ostatnie podejście pod Hillary Memorial Viewpoint. Podejście zajmuje 45 minut. Na górze jest przepięknie! Tego nie da się opisać słowami. 360 stopni wspaniałej panoramy wysokich gór. To właśnie tutaj poczułem pierwszy raz, że jestem w Himalajach. Naprawdę jestem w Himalajach!
Wioska Khunde
Hillary Memorial Viewpoint
Gosia z Rafałem wyskakują jeszcze trochę wyżej, a ja czekam za nimi ciesząc się widokami popijając kawę z termosu. To już taka tradycja u mnie, że kawa wędruje razem ze mną i w miejscach kluczowych kawa zatrzymuje mnie na kilka chwil dłużej. Mogę w tym czasie nacieszyć się dłużej pięknymi widokami. Powrót to już czysta przyjemność. W Khunde jemy coś konkretnego, bo już głód mocno doskwiera i potem ruszamy do Namche. Większość trasy mamy teraz w dół więc nie ma wielkiego wysiłku. Po godzinie 15:00 docieramy na nocleg na zasłużony prysznic – pierwszy od trzech dni. To był wspaniały dzień! Samopoczucie dobre. Aklimatyzacja zrobiona, dzięki czemu możemy spokojniej jutro wędrować w wyższe partie gór. Wieczorny spacer po Namche Bazar oddaje klimat tego miejsca i każda chwila tutaj jest bezcenna.
Hillary Memorial Viewpoint
Dzień 4
Namche Bazar (3440m n.p.m.) – Tengboche (3867m n.p.m.) – Pangboche (3930m n.p.m.)
Dziś najszybsze wyjście jak dotychczas. Godzina 7:40 a my już jesteśmy w trasie. Wchodzimy na szlak tuż nad naszą lodżą i obchodzimy górą całe Namche Bazar. Na rozwidleniu – gdzie obieramy szlak w kierunku Tengboche – schodzą się z całego miasta grupy turystów z tragarzami. Obywatele zachodnich nacji mają najczęściej swoich tragarzy i przewodników, a sami idą z lekkimi plecakami. My tak dobrze nie mamy. Plecaki ciążą nam nieustannie. Waga 13-14kg potrafi odebrać energii sprawiając, że wędrówka jest dużo cięższa.
Namche Bazar
Namche Bazar – Pangboche / widok na Mount Everest, Lhotse i Ama Dablam
Podczas wędrówki dużo myślałem o tym, czy w ogóle chciałbym skorzystać z usług tragarza. Są plusy i minusy, finansowe i moralne. Nie można jednak pominąć najważniejszego pozytywnego aspektu tego rodzaju pracy oferowanej przez tutejszych mężczyzn. Praca tragarza jest dla wielu głównym źródłem dochodu, a tym samym źródłem rozwoju tych ludzi, ich rodzin i tego regionu. Patrząc na to z boku można śmiało stwierdzić, że jest to praca jak każda inna i warto tym sposobem wspierać tutejszą społeczność. Nie podobają mi się jednak niektóre, małe lecz bardzo istotne szczegóły dotyczące tej współpracy. Odniosłem wrażenie, że tragarze zbytnio „usługują” zleceniodawcom, a to już kłóci się z moim moralnym spojrzeniem na człowieka. Widać to często w lodżach po zakończonej wędrówce, przy zamawianiu klientom posiłków i wyręczając ich w innych, prostych czynnościach. Warunki nocowania również różnią się diametralnie. Tragarze jedzą osobno, jedzą na samym końcu. Często można zauważyć dystans między nimi a klientami choć jednocześnie są wiecznie uśmiechnięci i uczynni. Nie wiem. Jest to bardzo indywidualny temat natomiast wiem jedno. Jeśli kiedykolwiek w przyszłości będę chciał skorzystać z pomocy tragarza to współpraca ta będzie obowiązywała na równych prawach i chciałbym, aby mój pomocnik był przy stole równorzędnym partnerem i rozmówcą.
Namche Bazar – Pangboche
Miejsce odpoczynku w drodze do Pangboche
Na początku idziemy w „karawanie” różnych grup, a trasa nie wydaje się trudna. Szeroki, dobrze przygotowany dukt lekko wiedzie pod górę. Póki co idzie się bardzo dobrze. Dramat zaczyna się później na długim, zawijastym podejściu kiedy nogi zaczynają nagle odmawiać posłuszeństwa. W słońcu jest naprawdę ciepło mimo, że jest kilka stopni na plusie natomiast cień przynosi górski, lodowaty chłód. Dzisiejsze słońce cały czas podgrzewa nas dodatkowo ujmując energii. Za każdym kolejnym zakrętem wyglądam Tengboche (3867m n.p.m.) lecz nadal go nie widać. Trzeba powoli iść dalej licząc na to, że niebawem skończy się to nieubłagane podejście. Kroki stawiam dosłownie stopa za stopą sięgając do resztek sił. Dawno nie czułem takiego zrezygnowania i zniecierpliwienia. Potrzebowałem wytchnienia. Potrzebowałem wypłaszczenia. Około godziny 13:00 nareszcie docieramy do Tengboche gdzie pobieżnie oglądamy dość duży klasztor, a następnie idziemy coś zjeść przed ostatnim etapem wędrówki do Pangboche (3930m n.p.m.). Mocno zmęczeni ruszamy dalej najpierw trochę schodząc w kierunku wiszącego mostu, a potem krok po kroku powoli wspinamy się do celu tego dnia, czyli wioski Pangboche.
Tengboche
Tengboche
To był trudny, naprawdę trudny dzień choć z perspektywy czasu uważam, że był to dzień również pełen niezapomnianych krajobrazów. Przez większość dnia po prawej stronie widać „na wyciągnięcie ręki” majestatyczny, piękny Ama Dablam a na dalszym planie mam możliwość obserwować Mount Everest osłonięty masywem Lhotse i Nuptse. Wiadomo, że wędrówka jest często ciężka i mozolna jednak siedząc potem wieczorem przy ciepłym posiłku dziękuję życiu, że mogę sprawdzać się w tak nieprzeciętnym środowisku i móc obserwować życie tutejszych ludzi. Wieczór spędzamy w jadalni naszej lodży, bo tylko w tym miejscu jest odrobina ciepła. Po rozpaleniu piecyka przez gospodarzy większość gości zbiera się na środku ogrzewając się przed powrotem do zimnych, nieogrzewanych pokojów. Mimo, że mamy dwa pokoje 2-osobowe to śpimy w trójkę w jednym, dzięki czemu jest w nocy trochę cieplej.
Przed Pangboche
Dzień 5
Pangboche (3930m n.p.m.) – Dingboche (4410m n.p.m.)
Wstajemy później bo dziś nie planujemy długiej trasy. Z Pangboche (3930m n.p.m.) do Dingboche (4410m n.p.m.) jest około 6-7km drogi, a Dingboche leży tylko 400 metrów wyżej więc ma to być dzień regeneracyjny w aktywnym wydaniu. Mamy nadzieję trochę przyzwyczaić się do coraz to większej wysokości. Dużymi krokami wkraczamy już w strefę surową, znacznie zimniejszą, pozbawioną lasów przez co warunki wędrówki stają się bardziej wymagające. Do tego wszystkiego dochodzi wysokość ponad 4000m n.p.m., której nie można już bagatelizować. Nie powiem żeby szło się dziś łatwo. Profil trasy nie był trudny, ale jakoś idąc pod górę nogi nie niosą. Po godzinie wędrówki mijamy wioskę Shomare gdzie robimy przerwę na herbatę ginger lemon honey – naszą ulubioną. Nie ma dnia, abyśmy nie wypili kilku litrów tej pysznej herbaty. Generalnie idąc szlakiem do EBC nie trzeba się martwić o dostępność jedzenia i wody. Wioski są na tyle często, że spokojnie można uzupełniać braki na bieżąco. Po Shomare szlak wiedzie lekko w górę, po niewielkim płaskowyżu, by następnie lekko obniżać się do rzeki. Od tego momentu szlak mocniej odbija w górę zmuszając nas do mocniejszego wspinania. Dingboche leży na wysokości 4400m n.p.m. więc siłą rzeczy musimy swoje podejść.
Ama Dablam widziane z pokoju
W drodze do Dingboche
Piąty już dzień w najwyższych górach świata przynosi mi wewnętrzny spokój i pozwala cieszyć się każdym spędzonym tu momentem. Mimo trudności w wędrówce i brakach kondycyjnych odzyskuję spokój, równowagę i pewność siebie, że główny cel wyprawy jest dla mnie osiągalny. Jeszcze kilka dni temu miałem w głębi duszy sporo wątpliwości z uwagi na fakt, że moje kolana regularnie odmawiały posłuszeństwa. Często zadawałem sobie pytanie czy ciało pozwoli mi na zdobycie Everest Base Campu. Złe myśli zbierały się tworząc w mojej głowie ciągły niepokój. Teraz jestem przekonany, że dam radę i jeszcze bardziej będę mógł cieszyć się przygodą życia. Mimo, że warunki wyprawy są coraz cięższe ja czuję się coraz lepiej, coraz lepiej psychicznie. Czuję się mocny.
W drodze do Dingboche
W drodze do Dingboche
Cel naszej wędrówki witamy około godziny 13:00 więc dosyć wcześnie. Mamy długie popołudnie na odpoczynek co przyjmujemy z pełnym zadowoleniem. Obieramy kierunek na górną część wioski, aby w następnym dniu mieć lepszy start. Rezerwujemy dziś pierwszy raz pokój z 3 łóżkami. Wcześniej nie mieliśmy wyboru i musieliśmy brać dwa pokoje 2-osobowe. Mimo, że dzisiejsza trasa była mniej wymagająca po 30 minutach od zameldowania leżymy już wszyscy pod kołdrami i w kilka chwil zasypiamy na dwie godziny. Zmęczenie kilkoma dniami wędrówki oraz wysokość dały się we znaki tak czy inaczej.
Pięknie położone Dingboche
Dzień 6
Dingboche (4410m n.p.m.) – Chukhung (4730m n.p.m.) – Dingboche (4410m n.p.m.)
Dziś wyjście aklimatyzacyjne na wysokość około 4900m n.p.m. Rano ledwo wstajemy – wszyscy, bez wyjątku. Rafał po wczorajszym złym samopoczuciu daje oznaki życia i dziś powinno być lepiej. Wczoraj popołudniu źle wyglądał i pierwszy raz dobitnie doświadczył problemów zdrowotnych. Gosię boli mocno głowa, ale po śniadaniu ból powoli ustępuje. Moje samopoczucie jest stosunkowo dobre choć czuję, że regeneracja na tych wysokościach będzie dużo trudniejsza. Czuję jakbym nie spał mimo, że noc była przespana. Dość długo czekamy za zamówionymi owsiankami. Bardzo dużo gości posila się przed wyjściem w trasę. Panuje lekki chaos organizacyjny. Przypominam się gospodarzom co przynosi skutek i po 5 minutach otrzymujemy nasze śniadanie. Szybko domawiam tosty z jajkiem ponieważ zjedzona owsianka nie nasyciła mnie na tyle, by dać mi siłę na kolejne 2-3 godziny wędrówki.
Everest Base Camp trekking
Dzień aklimatyzacji w okolicach południowej ściany Lhotse
Ruszamy o godzinie 8:30 w kierunku wioski Chukhung leżącej na wysokości 4730m n.p.m. niemalże u stóp południowej ściany 8-tysięcznika Lhotse. Szlak okazuje się bardzo przyjemny i o dziwo podążając w górę rzeki idzie nam się bardzo dobrze. Poranne problemy ustępują radości z wędrówki. Nie spieszymy się. Chcemy obyć się z wysokością i jednocześnie zachować siły na kolejne, kluczowe dni. Uzyskuję spokój w oddechu idąc wyżej powoli krok po kroku oraz odzyskuję spokój ducha po wcześniejszych problemach zdrowotnych ekipy. Wszystko układa się dziś dobrze. Cała trasa jest niezwykle widokowa. Po prawej stronie mamy cały czas północne zbocza Ama Dablam, po lewej natomiast widzimy nieustannie ogromy, majestatyczny masyw Lhotse zasłaniający Mount Everest. Z tego miejsca nie widać najwyższej góry świata.
Okazała południowa ściana Lhotse
Dzień aklimatyzacji w okolicach południowej ściany Lhotse
Jakiś kilometr przed wioską mijamy pomnik upamiętniający trzech Polaków – bohaterów południowej ściany Lhotse – którzy zginęli na niej ponad 30 lat temu. Są nimi Rafał Chołda, Czesław Jakiel oraz Jerzy Kukuczka. Ten ostatni – jeden z największych Himalaistów wszechczasów – zginął właśnie tu dokładnie 33 lata temu 24 października 1989 roku. Dziś mamy również 24 października – cóż za szczęście. Znając dokonania Jerzego Kukuczki aż trudno wyobrazić sobie jakim ciosem dla środowiska wspinaczkowego była wówczas śmierć najsłynniejszego Polaka. Za wioską Chukhung kierujemy się jeszcze w stronę jeziora Imja Tsho, aby zdobyć jeszcze trochę wysokości. W górę idziemy około godziny osiągając wysokość 4880mnpm, po czym decydujemy się na powrót. Zejście w dół to czysta przyjemność w tych okolicznościach przyrody. O godzinie 14:30 meldujemy się spowrotem w lodży bardzo wygłodniali. Bierzemy szybki, zimny prysznic i zamawiamy Dal Bhat – chyba najpopularniejsze danie w Nepalu.
Pomnik upamiętniający trzech Polaków – bohaterów południowej ściany Lhotse
Dzień aklimatyzacji w okolicach południowej ściany Lhotse
Czuję szczęście mogąc tu być i widzieć to wszystko co mnie otacza. Dolinę wypełniają strzeliste, ośnieżone szczyty a przepiękna sceneria warta jest każdego wysiłku. Mam wrażenie, że jest to najpiękniejsze miejsce tej wyprawy, a każda chwila tutaj jest warta poświęceń jakie trzeba było ponieść podczas przygotowań do wyjazdu. Jest piękna pogoda, bezchmurne niebo, nie ma wiatru. Wokół tylko cisza, myśli i film National Geographic widziany własnymi oczami. Bardzo miło wspominam ten dzień. Z perspektywy czasu myślę, że był to najfajniejszy dla mnie dzień całego naszego nepalskiego trekkingu. Czerpałem tego dnia niesamowitą radość i satysfakcję z pokonywanych kilometrów jednocześnie patrząc optymistycznie na zbliżający się każdego dnia cel naszej wyprawy – Everest Base Camp.
Koniec dnia w Dingboche / piękny zachód słońca
Dzień 7
Dingboche (4410m n.p.m.) – Lobuche (4910m n.p.m.)
Chyba najszybsza pobudka jak dotąd. O godzinie 6:00 wstajemy, pakujemy się w ciszy dochodząc do siebie po długiej, chłodnej nocy i kilka minut przed 7:00 schodzimy z naszymi ciężkimi plecakami na śniadanie. Plecaki z każdym dniem jakby ciążyły nam coraz bardziej. Wszystko idzie bardzo sprawnie i już o 7:30 wychodzimy w drogę. Tuż za naszą lodżą wchodzimy na szlak kierując się w stronę Lobuche – mroźnej wioski u progu „magicznej” wysokości 5000m n.p.m. Trasa od początku pnie się do góry, ale – o dziwo – idzie się przyjemnie. Mimo wyraźnie odczuwalnego zimna wędrówka pozwala się rozgrzać i już po pół godzinie idzie się komfortowo. O poranku zacienione zbocza gór wyglądają bardzo tajemniczo, bije z nich surowość i chłód natomiast gdy tylko słońce wyjdzie ponad górskie szczyty otoczenie nabiera barw, a temperatura w moment podnosi się o kilka stopni. Do małej osady o nazwie Dukla trasa prowadzi lekko do góry nie sprawiając wielkich problemów. Wysokość zdobywamy bardzo pomału idąc rozległym, malowniczym płaskowyżem. Pięknie tu jest. Naprawdę pięknie! Wzrok non stop kręci się we wszystkie strony chcąc zarejestrować jak najwięcej szczegółów. Co chwilę słychać helikoptery, z których kilka ląduje w pobliskiej dolinie. Generalnie najwięcej latających maszyn widzimy codziennie właśnie wcześnie rano. Wówczas jest najlepsza pogoda. Zdarza się, że co kilka minut przelatuje nowy helikopter z turystami skłonnymi dużo zapłacić, aby zobaczyć obszar Everestu z lotu ptaka.
Mroźny, słoneczny poranek
Piękny płaskowyż w drodze do Lobuche
Po przekroczeniu rzeki Lobuche wypływającej spod lodowca Khumbu i przejściu po skalnym rumowisku zatrzymujemy się w Dukli na zupę pomidorową. Zwyczajowo zupa pomidorowa jest już stałym elementem naszej wędrówki i najlepiej nam wchodzi jako drugi posiłek dnia. Wspaniale usiąść na pół godziny i odpocząć przed czekającym nas srogim podejściem. Siedząc, przyglądamy się jak w oddali małe ludzkie punkciki pokonują długie, wysokie wzniesienie. Dwieście metrów przewyższenia nie wydaje się dużym wyzwaniem, ale tym razem daje nam ostro w kość. Bardzo strome podejście przy obecnej wysokości powyżej 4600m n.p.m. wysysa resztki sił. Idzie mi się stosunkowo dobrze, ale czuję że sił nie pozostało już wiele. Odliczam każdy jeden krok i – nie przesadzając – w połowie podejścia zaczynam go mieć już dosyć. Śmieję się w duszy na widok tej mojej wędrówki bo musi to wyglądać zabawnie. Stawiam małe kroczki, dosłownie stopa za stopą i wmawiam sobie że to tylko kwestia czasu kiedy dojdę na górę. Poruszam się jak ślimak choć nie wiem czemu, ale zdarza mi się innych wyprzedzać. Może nie jest jednak tak źle?
Piękny płaskowyż w drodze do Lobuche
Dingboche – Lobuche
Szczyt podejścia osiąga wysokość 4822m n.p.m., a zastany na górze mały płaskowyż pełen jest pomników upamiętniających wspinaczy, którzy stracili życie w tym regionie. Miejsce to nosi nazwę Memorials for Alpinists & Mountaineers i szybko wprawia mnie w zadumę. Oczekując na Gosię, która jeszcze zmaga się z podejściem spaceruję od pomnika do pomnika, czytam tabliczki i rozmyślam jak wiele osób poświęciło swoje życie dla górskiej pasji. Znajduję tu również pomniki upamiętniające sławnych wspinaczy takich jak m.in. Scott Fischer czy Rob Hall.
Miejsce upamiętniające sławnych wspinaczy, którzy stracili życie w tym regionie
Pomnik upamiętniający Scotta Fischera
Pozostała część trasy do Lobuche to długa, lekko wznosząca się droga co akurat nam pasuje po wcześniejszym stromym, wymagającym wspinaniu. Mnie osobiście ten fragment trochę się dłuży biorąc pod uwagę, że zmęczenie dniem już mocno doskwiera. Tak jak kocham wędrówkę, tak teraz chciałbym już zasiąść w lodży w pobliżu ciepłego piecyka i nic już nie musieć robić. Do Lobuche docieramy około godziny 13:00 co uważam za całkiem dobry czas. Mam ciągłe wrażenie, że nie jestem zadowolony z tempa swojej wędrówki jednak gdy przyglądam się grupom zorganizowanym idącym na tej wysokości to muszę powiedzieć, że idziemy naprawdę szybko. Na tych wysokościach nie jest już istotna prędkość lecz to, aby słuchać swojego ciała i dostosowywać tempo do samopoczucia. Osiągamy dziś wysokość 4910m n.p.m. co daje się odczuć. Po raz pierwszy na tej wyprawie zaczynam się źle czuć i całe popołudnie mija z silnym bólem głowy. Lekka ulga przychodzi dopiero wieczorem po dłuższym odpoczynku.
Lobuche / wysokość 5000m n.p.m. już tuż tuż : ))
Dzień 8
Lobuche (4910m n.p.m.) – Gorakshep (5180m n.p.m.)
Startujemy o godzinie 7:30. W planach jest dojście do Gorakshep – małej osady na wysokości 5180m n.p.m. i potem dojście do Everest Base Camp na 5384m n.p.m. Początkowo myślałem, że 6km do EBC i 3-kilometrowy powrót na noc do Gorakshep jest planem realnym. Okazało się jednak, że nie szło się dziś dobrze. Odcinek z Lobuche do Gorakshep mimo, że długości zaledwie 3-3,5km to bogaty jest w liczne podejścia. Co się podejdzie to zaraz trzeba schodzić w dół i tak cały czas. Odnoszę wrażenie, że nic nie zdobywamy wysokości. Duża już wysokość, niemoc w nogach i większa ilość ludzi na szlaku niż na wcześniejszych odcinkach trasy sprawiają że w żaden sposób nie idzie przyspieszyć. Momentami tworzące się korki mocno spowalniają wędrówkę.
Wczesny poranek / wyjście z Lobuche
Lobuche – Gorakshep
Do Gorakshep docieramy przed 11:00 trochę zrezygnowani, że dalsza wędrówka do EBC może być zbyt późna. Tym bardziej, że na posiłek schodzi nam jeszcze prawie godzina i pomału nastaje południe. Najlepsza, często bezwietrzna pogoda jest właśnie wczesnym rankiem stąd późne wyjścia na ten finałowy, ale jakże nieprzewidywalny odcinek drogi są zawsze ryzykowne. Postanawiamy więc zostawić dojście do EBC na jutrzejszy poranek, a dziś wspiąć się na pobliski szczyt Kala Patthar mierzący 5648m n.p.m., oczywiście jeśli siły pozwolą. Tego dnia najsilniejsza jest Gosia ponieważ tylko ona wchodzi na szczyt i może podziwiać panoramę całego otaczającego rejonu. Z wierzchołka widzi również największą część Everestu, który odsłonił się bardziej zza masywnego Nuptse. Rafałowi brakło bardzo niewiele, bo około 100m przewyższenia, ale jak sam mówił nie był w stanie tego dnia zrobić w górę ani jednego kroku więcej. Ja natomiast poprzestałem na wysokości 5350m n.p.m. delektując się prawie godzinę nieziemskim widokiem na Pumori, Everest, Nuptse oraz ogromny lodowiec Khumbu. Samopoczucie nie pozwoliło mi wykrzesać z siebie więcej sił.
Gorakshep w dole, po lewej Kala Patthar, na dalszym planie Pumori
Po środku na dalszym planie Mount Everest
W Gorakshep jest bardzo zimno, naprawdę zimno. Wszystko co jest na wierzchu szybko lodowacieje. W nocy temperatura spada do minus 10 stopni. Ciężko zorganizować sobie popołudnie i wieczór. Przesiadujemy w jadalni naszej lodży tak długo jak się da. Jemy, popijamy ciepłą herbatę. Wszystko po to, aby jakoś się ogrzać. Nie ma tu żadnych ciekawszych rzeczy do robienia. Nie ma innych zajęć niż siedzenie przy posiłku, notatkach lub ułożenie się w śpiworach i czekanie do rana. Sen na tej wysokości jest niestety szarpany, a noc dłuży się niemiłosiernie. Słyszę wszystko co się wokół dzieje nie mogąc twardo zasnąć. Nie pomaga również mętlik w głowie i ogrom myśli … jesteśmy już prawie u celu … już prawie : ))
Koniec dnia / początek mroźnej nocy
Dzień 9
Gorakshep (5180m n.p.m.) – EVEREST Base Camp (5384m n.p.m.) – Gorakshep (5180m n.p.m.) – Lobuche (4910m n.p.m.)
Dziś ten dzień kiedy zamierzamy osiągnąć najdalszy punkt trasy i główny cel wyprawy – Everest Base Camp. Dzisiejszy nocleg w Gorakshep był bardzo skromny, w pokoju bez okien i dziwnym, stęchłym zapachem. Kołdry nie były prane ze 3 sezony – jak nie więcej. Sen bardzo słaby, a do tego od 4:30 nad ranem słychać wszechobecne głosy turystów szykujących się do wyjścia w trasę. Męczę się leżąc i czekając na godzinę pobudki. Wstajemy około godziny 6:30 z wielką niechęcią. Temperatura nie rozpieszcza – jest bardzo zimno. W nocy temperatura musiała być mocno minusowa bo czuć przeszywający chłód. Po trudnym śniadaniu – kiedy doskwiera brak apetytu – około godziny 7:30 ruszamy w drogę.
Everest Base Camp 5384m n.p.m.
Everest Base Camp 5384m n.p.m.
Do bazy pod Everestem jest podobno około 3km, ale nie są to łatwe kilometry. Najprzyjemniejszy jest pierwszy kilometr kiedy trasa łagodnie i prosto pnie się do góry po dobrej nawierzchni. Później zaczyna się ciągłe kluczenie między skałami trawersując osuwiska skalne na przemian idąc raz w górę, raz w dół. Niemiłosiernie ciągnie się ta droga. Teoretycznie widać cel dzisiejszej wędrówki, ale jakoś drogi nie ubywa. Nie czuję komfortu, bo większa część szlaku wiedzie nieregularnymi osuwiskami, a wiszące nad głową mniejsze i większe bloki skalne nie dają mi spokoju. Jestem jakoś spięty i skupiam się tylko na tym, by nie zgubić szlaku. Momentami trudno zgadnąć, którędy trzeba iść. Pod koniec szlaku trasa wiedzie granią wypiętrzonego wzniesienia, z którego to finalnie trzeba sporo zejść do oznakowanego bloku skalnego symbolizującego miejsce bazy wypadowej wspinaczy marzących o zdobyciu Mount Everestu czy też Lhotse. Jest absolutna cisza. Nie ma wiatru. Ciszę przerywają tylko od czasu do czasu charakterystyczne trzaski przypominające o tym, że stoimy w tej chwili na pracującym cały czas lodowcu Khumbu. Celebruję ten moment w ciszy rozglądając się wokół jakbym chciał te piękne chwile, te piękne obrazy sfotografować wzrokiem i zarejestrować w głowie na wieczność. Nie pamiętam o czym wówczas myślałem, ale chyba o niczym. Cieszyłem się chwilą. Cieszyłem się, że jedno z moich dziecięcych marzeń o zobaczeniu najwyższej góry świata właśnie się spełnia.
Everest Base Camp 5384m n.p.m.
Everest Base Camp 5384m n.p.m.
Po pamiątkowych zdjęciach podchodzimy spowrotem na grań gdzie zostawiliśmy nasze ciężkie plecaki. Upojeni sukcesem dotarcia do EBC tą samą trasą wracamy do Gorakshep. Droga strasznie się dłuży, a jedyną pozytywną rzeczą tego brzydkiego odcinka jest widok ciągnącego się po horyzont lodowca i ogromnej, majestatycznej ściany Nuptse. Nie sposób zapomnieć tego widoku. Głodni i zmęczeni około 11:30 wracamy do wioski. To był dobry pomysł, aby zrobić tą trasę od rana. Mieliśmy piękną i stabilną pogodę gwarantującą bezpieczeństwo na szlaku. Przed zejściem do Lobuche jemy pyszną zupę pomidorową z ryżem. Ponieważ wszędzie serwują zupę pomidorową bez niczego wpadliśmy na pomysł, aby zamawiać również sam ryż i dodawać go do zupy. Jest zdecydowanie lepsza i bardziej syta.
Everest Base Camp 5384m n.p.m.
Najedzeni ruszamy do Lobuche, aby zejść na nocleg na wysokość 4900m n.p.m. Nie idzie mi się dobrze. Nogi nie niosą. Czuję już chyba ten dziewiąty dzień wędrówki – zarówno fizycznie jak i psychicznie. Mam wrażenie, że przez większą część trasy nie obniżamy wysokości. Dopiero osiągnięcie punktu zwanego Lobuche Pass sprawia, że schodzimy mocno w dół. Dalej pozostaje nam już długa prosta delikatnie opadająca w stronę docelowej wioski. Po godzinie 15:00 jesteśmy u celu dosyć zmarnowani. Tylko po Rafale nie widać dzisiejszej długiej wędrówki. Nie wiem skąd on czerpie tą energię. Długi dzień na wysokościach znacznie powyżej 5000m n.p.m., emocje związane z osiągnięciem celu naszej wyprawy oraz braki kondycyjne sprawiają, że cieszę się na popołudniowy odpoczynek jak nigdy wcześniej. Marzę o dobrym jedzeniu i pysznej herbacie. To był wspaniały dzień!
Everest Base Camp 5384m n.p.m.
Dzień 10
Lobuche (4910m n.p.m.) – Pangboche (3930m n.p.m.)
Czas uciekać z tego nieprzyjemnego rejonu. W nocy czuć przeszywający chłód. Śpiąc w śpiworze i pod kołdrą nie jest najgorzej, ale każde wyjście – choćby do toalety – jest walką ze samym sobą. Poranne pakowanie i przebieranie też trzeba robić szybko aby złapać komfort termiczny w kurtce puchowej i kilku warstwach ubrań. Dziś ruszamy późno, bo około 10:30. Zanim wychodzimy z wioski wchodzimy jeszcze na sąsiednie wzgórze popatrzeć na okolicę z innej perspektywy. Planujemy dziś dotrzeć do Pangboche (3930m n.p.m.), w którym byliśmy już idąc kilka dni temu.
Lodowiec Khumbu
Lobuche – Pangboche
Idzie się dobrze bo znacznie więcej jest zejść niż podejść. Ostre i długie podejście koło osady Dukla – które kilka dni temu dało nam ostro w kość – teraz daje radochę przy schodzeniu. Obserwując zmęczone twarze wchodzących przypomina mi się moja własna twarz jeszcze niedawno w tym samym miejscu. Za tym zejściem przechodzimy przez rzekę i kierujemy się małym wąwozem w kierunku rozległej doliny, na końcu której znajduje się wioska Pheriche. Cały czas delikatnie schodzimy w dół, długo i mozolnie. Widzimy Pheriche, ale jakby w ogóle się nie przybliżało. Myślę, że po dobrej godzinie w dolinie otoczonej wysokimi górami docieramy do wioski. Głodni, posilamy się standardowo zupą pomidorową, ryżem i pierożkami momo, które smakują pierwszorzędnie.
Miejsce upamiętniające sławnych wspinaczy, którzy stracili życie w tym regionie
Miejsce upamiętniające sławnych wspinaczy, którzy stracili życie w tym regionie
Ruszamy dalej. Do Pangboche zostało jakieś 7km o czym informuje znak. Ten odcinek trasy jest równie piękny jak pozostałe. Wokół ogromne góry, rozległe doliny, a ich rozmiary są nie do porównania z żadnym innym miejscem na świecie. Czuję się maleńki w tej niesamowitej ale też bezwzględnej przyrodzie Himalajów. Najpierw mamy mocne podejście, by potem większa część trasy wiodła lekko w dół prawym zboczem względem płynącej wartkim nurtem rzeki, gdzieś tam daleko w dole. Coraz więcej drzew i krzewów porasta okoliczne zbocza informując tym samym o tym, że obniżamy wysokość. Jesienne barwy – coraz częściej widoczne – przypominają o zbliżającym się powoli sezonie zimowym w Himalajach. Jest bardzo malowniczo.
Długi, ale przepiękny dzień na trasie Lobuche – Pangboche
Daleko w dolinie wioska Pheriche
W okolicach godziny 16:00 nasza wędrówka dobiega końca osiągając Pangboche. Znajdujemy fajną lodżę na nocleg, w dobrym – jak na Nepal – standardzie, wiedząc że chcemy tu zostać na dwie noce. Zrobiliśmy długi dystans i czuję satysfakcję z dzisiejszej wędrówki. W jakimś stopniu czuję ulgę, że zeszliśmy kilometr niżej i znacznie zmniejszyliśmy ryzyko choroby wysokościowej. Nasze organizmy dobrze się zaaklimatyzowały jednak możliwość zachorowania na wyższych wysokościach jest zawsze możliwa. Cieszę się, że poważniejsze problemy nas ominęły.
Blisko Pangboche
Dzień 11
Pangboche (3930m n.p.m.) – Ama Dablam Base Camp (4600m n.p.m.) – Pangboche (3930m n.p.m.)
Wracając do Lukli mamy mały zapas czasowy więc postanawiamy zrobić dodatkowy trekking pod bazę słynnego w tym regionie szczytu Ama Dablam (6812m n.p.m.). Szlak zaczyna się w Pangboche, w którym pojawiliśmy się już wczoraj. Ta kultowa i charakterystyczna kształtem góra przyciąga rzeszę wspinaczy sprawdzających się na wyższych wysokościach, a mnie od zawsze ciekawiła i przyciągała. Chęć zobaczenia jej z bliska – z jej bazy wypadowej – była wystarczającą motywacją do 12-kilometrowej wędrówki, licząc w obie strony.
Szlak do Ama Dablam Base Camp
Szlak do Ama Dablam Base Camp
Dojście do Ama Dablam BC jest wymagające. W zasadzie na całym odcinku (wyjątkiem jest zejście z wioski do przejścia przez rzekę) trasa prowadzi pod górę, non stop pod górę. Względem Pangboche baza Ama Dablam położona jest 700m wyżej. Nie ukrywam, że ciągłe podejście dało mi w kość, a wejście na każde kolejne pośrednie wzniesienie ukazywało obraz następnego wierzchołka do pokonania. Po 2,5 godzinach ciągłej wspinaczki w końcu docieram do celu. Nie mogę wyjść z podziwu jak zagospodarowana jest powierzchnia pod Ama Dablam. Duże „osiedle” namiotów różnych agencji wspinaczkowych zajmują całą powierzchnię bazy. Nawet jest miejsce na boisko do siatkówki. Profesjonalna infrastruktura dla ludzi z marzeniami o zdobyciu Ama Dablam.
Ama Dablam Base Camp
Ama Dablam
Po obejściu bazy i pamiątkowych zdjęciach ruszamy w drogę powrotną. Czeka nas teraz 2h ciągłego zejścia co akurat w moim przypadku nie cieszy zbytnio ponieważ mocno obciąża i tak już wyeksploatowane kolana. Idę dość wolno i ostrożnie, by zachować nogi w dobrym stanie na kolejne dni. Nie ukrywam, że problemy z kolanami każdego dnia trekkingu zaprzątały moje myśli. Mimo, że po 2-3 dniach wędrówki nabrałem pewności, że zrealizowanie planu jest możliwe to jednak z tyłu głowy zawsze priorytetem było dbanie o kolana, odciążanie ich kiedy tylko było to możliwe.
Na powrocie z Ama Dablam Base Camp
W oddali Pangboche
Schodząc pogoda zaczynała się wyraźnie pogarszać. Napłynęło więcej chmur i zaczął wiać zimny, dość silny wiatr. Pierwszy raz od jedenastu dni niebo pokryło się gęstymi chmurami. Na szczęście udało się zejść z dobrych warunkach. Cała trasa – w obie strony – zajmuje nam 5,5 godziny i muszę przyznać, że bardzo pozytywnie wspominam ten dzień. Nie miałem żadnej presji czasu i celu, żadnych oczekiwań tylko czystą przyjemność z każdej godziny spędzonej na szlaku. Fajny dzień!
Przejście przez rzekę tuż przed Pangboche
Dzień 12
Pangboche (3930m n.p.m.) – Namche Bazar (3440m n.p.m.)
Trudny i długi dzień. Bodajże najdłuższy na tej wyprawie. Zaczynamy po godzinie 9:00 w Pangboche, a celem jest dojście do Namche Bazar. Nie chcemy wracać tą samą trasą, którą wchodziliśmy do góry kilka dni temu więc obieramy szlak alternatywny po drugiej stronie rzeki. Trasa jest długa i wymagająca. Przez większą część czasu (z 8,5h wędrówki) w zasadzie utrzymujemy wysokość z początku dnia czyli około 3900m n.p.m.
Pangboche – Namche Bazar
Piękny trawers
Trasa najpierw trawersuje masyw biegnąc lekko w górę, by potem delikatnie zejść do wioski Phortse na 3800m n.p.m. Dalej, by dojść do wioski Kyangjuma najpierw musimy z Phortse bardzo dużo zejść do poziomu rzeki, przejść mostem na drugą stronę a następnie całą utraconą wysokość ponownie osiągnąć wchodząc na spore wzniesienie. Ciężkie podejście zabiera nam prawie 1,5 godziny. Niesamowite jak czasem można się pomylić mówiąc: „… schodzimy dziś do Namche Bazar …”. Dotychczas „schodząc” z Everest Base Camp nie zaznałem aż tylu podejść co dziś. Góry są nieprzewidywalne a dzisiejsza trasa jest tego przykładem.
Długi dzień na trasie Pangboche – Namche Bazar
Ogromne Himalaje
Osiągając Kyangjumę na zegarze mamy godzinę 16:00, a do Namche Bazar jest cały czas sporo do przejścia. Nie pozostaje nic innego jak przyspieszyć kroku, by dotrzeć do celu przed zmrokiem. Na szczęście ostatni odcinek drogi już wyraźnie obniża wysokość i można utrzymać dobre tempo. Dla nóg jest to niesamowita ulga ponieważ już nie muszę dziś pokonywać wzniesień. Jestem zmęczony i czekam na moment kiedy będę mógł się położyć i choć chwilę odpocząć. Namche witamy przed godziną 17:30. Lada moment będzie ciemno. Schodzimy trochę bliżej centrum i wybieramy hostel wyglądający na bardzo przyzwoity. Faktycznie jak na nepalskie standardy hostel jest „luksusowy” czym wynagradzamy sobie długi dzień na szlaku. Niesamowite, że jeszcze 8 dni temu opuszczaliśmy Namche Bazar z marzeniem o zdobyciu bazy pod Everestem, a teraz wracamy w to samo miejsce spełnieni i szczęśliwi po osiągnięciu celu naszej wyprawy.
Kończymy wędrówkę tuż przed zmrokiem
Dzień 13
Namche Bazar (3440m n.p.m.) – Toc Toc (2700m n.p.m.)
Mamy 2 dni do naszego wylotu z Lukli więc nie spieszymy się specjalnie. Trasę z Namche Bazar do Lukli dzielimy sobie na 2 dni więc nie musimy wcześnie wychodzić na szlak. Śpimy dłużej, jemy spokojnie śniadanie, a potem gubimy się w uliczkach Namche, aby poszukać „golibrody” który doprowadzi moją i Rafała głowę do porządku. Trochę przybyło nam zarostu przez te 2 tygodnie w Nepalu. Strzyżenie głowy, brody oraz golenie zajmuje z 20-25 minut i od razu czuję się lepiej, a na pewno lepiej wyglądam. Przed wyjściem na szlak gościmy jeszcze w jednej z restauracji w dolnej części Namche gdzie jest pyszna kawa i ciasto marchewkowe. Luksus : ))
Odświeżony
Na pożegnanie z Namche Bazar kawa i ciasto marchewkowe
Jakoś kilka minut po 12:00 ruszamy w dół. Pamiętam dobrze tą drogę wchodząc do góry 1,5 tygodnia temu więc teraz przede mną strome i długie schodzenie. Cały czas mocno w dół aż do momentu kiedy przekraczamy słynny wiszący most im. Edmunda Hillarego. Za nim jeszcze trochę zejścia, a następnie teren trochę się wypłaszcza prowadząc raz w dół, raz w górę. Może wydawać się, że schodzenie powinno być łatwe, ale tak nie jest. Przynajmniej dla mnie. Czuję duże obciążenie stawów i ten odcinek drogi pokonuję dość wolno. Droga się dłuży. Wioski wydają się podobne. W jednej z nich decydujemy się na posiłek – jemy tradycyjnie zupę pomidorową z ryżem. Nie może też braknąć naszej ulubionej herbaty.
Mocne zejście z Namche Bazar
Mija godzina 14:30 i schodzimy dalej niezmiennie przechodząc przez kolejne małe wioski. Jest ich tutaj zdecydowanie więcej niż w wyższych partiach gór. Na tej wysokości szlak prowadzi głównie lasem, a małe doliny pokonujemy przecinając je wiszącymi mostami. Wiszące mosty to w ogóle ciekawa sprawa bo generalnie mam lęk wysokości, a jednak przechodzenie nimi sprawia mi przyjemność. Jedyne czego nie lubię to mijać się na środku mostu z innymi ludźmi. Zachowuję wówczas zmorzoną koncentrację. Po godzinie 16:00 docieramy na nocleg zatrzymując się w lodży przed wioską Toc Toc. Na jutro zostawiamy sobie 8km do przejścia i zakończenia trekkingu. Nasza przygoda wielkimi krokami zbliża się do końca.
Wiszący most im. Edmunda Hillarego
Dzień 14
Toc Toc (2700m n.p.m.) – Lukla (2860m n.p.m.)
Ostatni dzień naszego trekkingu. Aż smutek bierze, że wszystko się pomału kończy. Trzeba już tylko dotrzeć do Lukli oddalonej o około 9km. Wydawałoby się, że został już najłatwiejszy fragment, ale wcale tak nie jest. Lukla leży nawet 200 metrów wyżej od naszego dzisiejszego startu. Nie idzie mi się dobrze więc stwierdziłem, że pójdę bardzo spokojnie – mamy przecież cały dzień, a dystans nie jest duży. Trasa prowadzi na przemian w górę i dół w zależności czy napotykamy na swojej drodze wioskę. Najwięcej różnicy wysokości jest właśnie w ich pobliżu gdzie najczęściej trzeba zejść do wioski aby przekroczyć rzekę. Na dzisiejszym odcinku jest najwięcej mostów wiszących. Przechodzimy bodajże czterema lub pięcioma mostami. Zbliżając się do Lukli coraz więcej wchodzimy pod górę, a już wejście do miasta to dość długie, wyraźne podejście.
W drodze do Lukli
W drodze do Lukli
Jestem u celu. Koniec trekkingu. Mieszane uczucia. Nie wiadomo co myśleć w tym momencie. Tak jak wcześniej pisałem z jednej strony szkoda, że przygoda w najwyższych górach świata kończy się, a z drugiej strony dwutygodniowa wędrówka zostawiła na moim ciele trochę śladu i potrzebna jest porządna regeneracja. Wiem jednak, że za chwilę będę za tym wszystkim tęsknił. Nie byłem dobrze przygotowany do tego wyjazdu i byłem świadomy, że moja kondycja i moje zdrowie może nie pozwolić na zrealizowanie założonych celów. Tym bardziej poczułem teraz szczęście, spełnienie i ogromną satysfakcję z tego co właśnie osiągnąłem.
Coraz bliżej końca trekkingu
Lukla
Pierwsze witają nas skromne zabudowania, a dalej centrum Lukli objawia się już nowszymi budynkami i licznymi sklepikami z pamiątkami, odzieżą, miejscowymi produktami. Główna ulica Lukli ciągnie się aż do lotniska. Wybieramy lodżę położoną trochę niżej, na uboczu ze względu na jej duże nasłonecznienie. Tam powinno być cieplej. Szczęście niezmiennie nam dopisuje ponieważ lokum jest tanie (tylko 200 rupii za pokój 2-osobowy), a gospodarze przemili. Dorchi – gospodarz – jest tak miły i uczynny, że nie możemy się nadziwić. Robi zdjęcie naszego biletu lotniczego i biegnie na lotnisko potwierdzić naszą obecność i gotowość do jutrzejszego lotu. Podobno dobrze jest to zrobić dzień wcześniej, aby mieć większe szanse na wylot. Zdarza się bowiem, że ludzie nie docierają na czas a ich miejsce zajmują osoby z późniejszych terminów. Pogoda w górach jest często zmienna i jeśli tylko jest możliwość to linie lotnicze uzupełniają każde wolne miejsce, aby jak najmniej osób zostało w razie niepogody. Dorchi załatwia nam również wcześniejszy wylot jutrzejszego poranka, choć w ogóle go o to nie prosiliśmy. Cudowny człowiek. Będziemy lecieć dobrą godzinę wcześniej mając większą szansę na lot powrotny. Nie ukrywam, że temat wylotu z Lukli zajmował mi głowę ostatnie 2-3 dni. Większe opóźnienia, czyli przesuwanie lotu na kolejne dni były dla nas niedopuszczalne z uwagi na powrót do Polski.
Lotnisko w Lukli
Lotnisko w Lukli
Gospodarz opowiada nam – siedząc wieczorem przy kolacji – o swojej rodzinie i historii swojego życia jako tragarz, a później przewodnik górski. Z ciekawością się tego słucha. Niewiarygodne jak różne scenariusze pisze życie oraz jak wiele siły i determinacji jest w tych ludziach. Tutejsi ludzie muszą wykazywać się mega cierpliwością i konsekwencją w działaniu, godzić się z mnóstwem wyrzeczeń i mieć nieustanną nadzieję na lepsze jutro. Mimo wielu trudności charakteryzuje ich jednak wielka empatia, a uśmiech na ich twarzach zaraża optymizmem. Opowiadając o tym wszystkim Dorchi przygotowuje nam zupełnie bezpłatnie popcorn oraz częstuje lokalnym alkoholem zwanym Raksi. Bardzo miło z jego strony. Mam nadzieję, że będzie mi dane wrócić pod jego dach i spędzić z tą rodziną więcej czasu. Aż żal się żegnać. Żal kończyć tą przygodę. Żal opuszczać tych wspaniałych, prawdziwych ludzi.
Piękny trekking – spełnienie marzeń – szczęście na twarzy : ))
Podsumowanie
Ktokolwiek zapyta mnie czy warto odbyć trekking do bazy pod Mount Everestem bez wahania odpowiem, że oczywiście! Bez wątpienia jest to miejsce na ziemi wyjątkowe, przepiękne, magiczne i klimatyczne. Nie warto porównywać go z żadnym innym miejscem. Po prostu dobrze jest tam być, widzieć i poczuć na własnej skórze najwyższe góry świata. Mimo trudności w wędrówce czternastodniowy trekking okazał się zbyt krótkim, by nasycić się tym miejscem wystarczająco. Jestem świadomy jak wiele można w tym regionie jeszcze zobaczyć i jak wiele cudownych miejsc nas ominęło. Po pięknych przeżyciach pozostał pozytywny niedosyt. Znak to oczywisty, aby wrócić tu raz jeszcze i dać sobie więcej czasu. Nepal skradł moje serce już kilka lat temu, a ten wyjazd jeszcze bardzie mnie w nim zadłużył. Cieszę się, że byłem konsekwentny i od kilku lat trwałem przy tym, aby wyprawę doprowadzić do skutku. Mam ogromną satysfakcję z tego tytułu jak i satysfakcję, że dałem radę przeciwstawić się słabościom podczas wędrówki. Daje mi to ogromną siłę do walki z codziennością i motywuje do kolejnych wyzwań sportowych i duchowych.
Pozdrawiam Was serdecznie
Damian